poniedziałek, 26 stycznia 2015

Mamas&Papas i przygoda (wpis 6.)

Dzień wyjazdu z Bangkoku postanowiliśmy spędzić na luzie. Bez pośpiechu i emocji. Zwykły dzień przeznaczony na przemieszczenie się do następnego miasta. Trochę smutno było opuszczać Bangkok, ale nie mamy tak wiele czasu, żeby siedzieć za długo w jednym miejscu. Na następny etap wybraliśmy Khon Kaen.
Kierownikiem naszej wyprawy jest Papas. Powiedział, że lecimy do Khon Kaen. W życiu wcześniej nie słyszałam tej nazwy i myślę, że wielu z Was również.

Ostatnia fotka z Bangkoku. W tle brama do China Town 
Na lotnisko pojechaliśmy lokalnym pociągiem. Pamiętaliśmy tajski pociąg z poprzedniego pobytu i ten  obecny był w trochę lepszym stanie. Miał bardzo wygodne fotele i niezłe wentylowanie (http://hostelik.blogspot.com/2013/01/mamas-zegnaja-tajlandie.html ). Nasz zachwyt opadł po kontroli biletów. Okazało się, że siedzimy w 2 klasie, a bilet mamy na klasę 3 i konduktor wywalił nas z wagonu. Nie tylko nas. Kilku innych białasów też pogonił. Trochę się zdziwiliśmy przy kasie, że tak tanio wyszło, ale nie zmartwiliśmy się tym zbytnio. Nikt też nie zapytał przy zakupie, którą chcemy klasę. W sumie nic się nie stało. Nie jechaliśmy przecież długo. 3 klasa też nie była zła.





Na lotnisku obiadek, odprawa i nuda.



Nasz samolot miał odlecieć o 16.30. Bramkę otworzyli z małym opóźnieniem. O 16.19 chcieliśmy przejść przez bramkę i ....ZONK. Miły Pan powiedział, że to nie nasz samolot. Ten sam cel podróży ta sama godzina, ale inna linia. Zbaranieliśmy i wiedzieliśmy już, że nie ma szans odnaleźć naszą bramkę i zdążyć się zapakować do właściwego samolotu. Nie byłam zbyt dokładna szukając bramki. Zobaczyłam napis Khan Kaen odlot 16.30 i w ogóle nie patrzyłam na linię czy numer lotu. Od teraz wiem, że trzeba sprawdzać wszystko i Wam radzę to samo.
Wracając do naszej przygody. Jedna z dziewczyn z obsługi tamtej linii  szybko odnalazła numer naszej bramki i pobiegliśmy. Mieliśmy szczęście, że była to sąsiednia bramka ( a bramek było wydaje mi się, że ponad 70) i na dodatek nasz lot był opóźniony 50 minut. Jak widać sprawdza się powiedzenie o tym głupim, co ma szczęście :)
Pierwszy raz trafiła mi się sytuacja, że przyjeżdżając na lotniko z dużym wyprzedzeniem omal nie straciłam lotu. Zaskoczenie i emocje nie godne polecenia. Chociaż za chwilę znowu o mało nie przegapiłam boardingu. Po paru minutach wyrównywania oddechu i pulsu wstałam z ławki. Papas też się podniósł. Pomyślalam, że darowany czas wykorzystam na pojście po picie. Jak my wstaliśmy to powoli wstali wszyscy i ...udali sie do bramki. Okazało się, że opóźnienie uległo zmianie i trzeba było już się pakować do samolotu. Jak doszłam do bramki świecił się napis "last call", czyli "ostatni gwizdek" na przejście przez bramkę. Coś tam gadali przez megafony, ale my za bardzo nie słuchaliśmy, Wiadomo emocje. No i czasu sporo. Wyszłoby na to, że cudem zdążyliśmy, bo lot się opóźnił, a spóźnilibyśmy się, bo guły jesteśmy. Ale powtórzę się: sprawdza się powiedzenie o tym głupim, co ma szczęście :)
Jak szliśmy szczęśliwie i ostatecznie do bramki Papasa zaczepił jakiś osobnik mówiąc, że Papas ma fajną koszulkę (Greatful Dead). W samolocie ten sam pan miał miejsce akurat koło Papasa. Poznaliśmy Richarda (znowu Richard!). Mieszka w Tajlandii od 11 lat. Ma farmę kwiatową. Jest Amerykaninem i Deadheads'em (fan Grateful Dead) tak jak Papaps. Cały lot gaworzyli ze sobą. Dziadkowie Richarda wyjechali do USA z Wileńszczyzny przed II wojną światową. On sam dużo wiedział o historii Polski, chociaż więzi nie czuje.


Po przylocie załatwił nam podwózkę do miasta samochodem jakiegoś hotelu za przyzwoite pieniądze. Wydawało nam się, że po emocjach lotniskowych dzień szczęśliwie dobiega końca. Nie wiedzieliśmy wtedy, jak bardzo się myliliśmy.
Tak jak w China Town co drugi hotel miał w nazwie China, tak tutaj ma w nazwie Khon Kaen. Podaliśmy nazwę i adres i zostalismy podwiezieni po Khon Kaen Hotel. Od razu wiedzieliśmy, że to nie nasz hotel. Próbowaliśmy uzyskać jakąś pomoc od personelu, ale niestety język był wielką barierą. Wreszcie wsadzili nas do tuktuka i pojechaliśmy. Ten drugi hotel też miał w nazwie Khon Kaen i też nie był nasz. Poprosiliśmy Pana tuktukowca, żeby zadzwonił do "naszego" hotelu i dopytał, co i jak. Niestety, nie było szans porozumieć się, chociaż Pan bardzo się starał. Odprawilismy go i poszliśmy na recepcję. Tam też nikt nie mówił po angielsku, ale udostępnili wifi. Za pośrednictwem translatora próbowaliśmy się dogadać. Po wielu minutach udło się. Pani z recepcji zadzwoniła do "naszego" hotelu. Zamówiła taksówkę i wyjaśniła taksówkarzowi, o co chodzi. Ten szczęśliwie dowiózł nas na miejsce. I tu oczywiście nikt nie mówił po angielsku, ale to temat na inną opowieść.
Tak się zakończył dla nas ten dzień, który w założeniu miał być nudny i spokojny.

I wreszcie kolacja.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz